poniedziałek, 31 sierpnia 2015

EPILOG


- Harry pospiesz się! Louie zaczyna się niecierpliwić – ponoć to kobietom zebranie się zajmuje więcej czasu… Nie w moim przypadku… Zawsze to ja muszę czekać, aż mój szanowny małżonek raczy się ogarnąć, a przecież to ja musiałam jeszcze ubrać Louie… Na szczęście tym razem trwało to dość krótko, gdyż już po chwili mogłam usłyszeć odgłos tupania oznaczającego, że Harry zbiega na dół… Nie powiem, ale ogromnie się z tego powodu ucieszyłam, ponieważ dźwiganie naszej czteroletniej córeczki nie należało do najlżejszych obowiązków związanych z macierzyństwem. W momencie kiedy tylko go ujrzałam szeroki uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Harry odwzajemnił ten gest, podszedł do nas, po czym dał mi buziaka i odebrał ode mnie Lou… Nareszcie byliśmy gotowi… Bagaże już od godziny czekają na nas w samochodzie, dlatego teraz wystarczy umieścić naszą córeczkę w foteliku i wyruszyć do Swindon… Po sprawdzeniu czy wszystkie okna są zamknięte, urządzenia elektryczne odłączone i tym podobne mogliśmy opuścić mieszkanie. Teraz szło już z górki, gdyż Louise nie miała w zwyczaju marudzić podczas jazdy, a wręcz przeciwnie. W momencie kiedy tylko wyruszaliśmy zasypiała i śniła do momentu, aż nie osiągnęliśmy celu naszej podróży. Ogólnie rzecz biorąc to bardzo sprzyjało mi i Harry’emu gdyż wtedy mogliśmy spokojnie porozmawiać na różne tematy. Nie oznacza to, że my w domu nie prowadzimy żadnych konwersacji, po prostu warunki podczas jazdy bardziej sprzyjają wymianie zdań, a przynajmniej w naszym przypadku. Tak samo było teraz… Zaczęliśmy rozmawiać na tematy, które poruszają wszystkie małżeństwa, na przykład szybkie upływanie czasu, czy dorastanie naszej małej córeczki, a mimo to tak się w tym zatraciliśmy, że nawet nie wiem kiedy dotarliśmy na miejsce. W momencie gdy tylko zaparkowaliśmy z willi wyszła rozpromieniona ciocia. Spokojnie wysiedliśmy z auta. Harry zajął się wydobyciem naszej nieśpiącej już córeczki z fotelika, ja natomiast udałam się w stronę cioci.
- No nareszcie jesteście! Wasze wizyty co pół roku są stanowczo zbyt rzadkie – powiedziała na
wstępie i od razu mnie przytuliła. W tym czasie dołączył do nas Harry z Lou na rękach.
- Witam pani Evans – przywitał się, na co ciocia od razu go zrugała:
- A ten znów swoje! Ile razy mam Ci powtarzać, że możesz zwracać się do mnie po imieniu – jej słowa i poważny ton sprawiły, że wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Kiedy już się w miarę opanowaliśmy, weszliśmy do środka. Ciocia od razu zaprowadziła nas do kuchni aby tradycyjnie przekarmić nas swoim obiadem. Louie nie wykazała większego zainteresowania jedzeniem, dlatego ciocia zaprowadziła ją do pokoju przeznaczonego tylko dla niej. Był cały różowy i, ku uciesze naszej córki,  przepełniony zabawkami różnego typu. Ciocia zawsze lubiła wszystkich rozpieszczać…
Po obiedzie Harry przyniósł nasze bagaże i oznajmił mi, że chciałby mnie zabrać w pewne miejsce. Wprawdzie nie przepadałam za niespodziankami i najchętniej teraz położyłabym się by trochę odpocząć, ale ukochana ciocia również zaczęła namawiać mnie do przejażdżki tłumacząc się tym, że wszyscy na tym skorzystamy. Jak? Ja i Harry pobędziemy trochę sam na sam, a ona spędzi kilka chwil z Lou. Coż mi zostało jak tylko się zgodzić… Wsiedliśmy do samochodu i wyruszyliśmy w drogę, którą skądś kojarzyłam, ale nie mogłam sobie przypomnieć skąd… Dopiero po piętnastu minutach, dowiedziałam się, że była to droga na cmentarz. Zdezorientowana patrzyłam na Harry’ego, ale on jak na razie nie odzywał się ani jednym słowem. Szliśmy w milczeniu przez różne aleje i uliczki, a ja nadal nie wiedziałam w jakim celu. W końcu przystanęliśmy przy jednym z grobów. Na ciemnym granicie zostały wyryte złote literki, układające się w napis:

Ashton Montgomery
Żył lat: 21
Zginął śmiercią tragiczną

W końcu ciekawość wzięła górę, więc postanowiłam zadać pytanie, które od dłuższego czasu siedziało w mojej głowie:
- Kim był ten chłopak?
Harry spojrzał na mnie, uśmiechnął się pogodnie i w końcu odparł:
- Przyjacielem, któremu wiele zawdzięczam…



THE END


*********************************************************************************

Hej! Haj! Helooł!!! To już jest koniec... Nie ma już nic... JESTEŚCIE WOLNI!!! Nie no żartuję... Myślę, że czytanie mojego opowiadania nie było dla Was jakimś obowiązkiem, za który braliście się bardzo niechętnie... 
Nie wierzę, że to już koniec... Przecież jeszcze nie tak dawno robiłam pierwsze tło na bloga i pisałam prolog... A jednak niemożliwe staje się możliwym... 
Pozwólcie, że pokażę jakie są statystyki po ośmiu miesiącach mojej działalności na tym blogu... Otóż... Mamy 8523 wejść, 8 obserwatorów, 93 komentarze i 50 postów w tym 38 rozdziałów!!! 
Chciałabym za to podziękować Wam wszystkim... Tym którzy wpadli tu tylko raz na chwilę, tym którzy byli stałymi bywalcami, tym którzy komentowali, a także tym którzy poświęcali swój czas na samo czytanie!!! To bardzo ważne dla autora, gdyż wtedy mam świadomość, że coś co robię w jakimś stopniu podoba się innym i motywuję do dalszego działania... 
No właśnie! Pewnie teraz zadajecie sobie pytanie "co dalej?" Już mówię... Z racji tego, że od 7 maja 2014 aż do dziś udzielałam się na bloggerze, tj. w miarę regularnie pisałam i wstawiałam posty, postanowiłam, że powinnam zrobić sobie przerwę...Tak. Muszę ogarnąć nową szkołę, nowych nauczycieli, nową klasę i w ogóle... W dodatku czeka mnie klasa dyplomowa w muzyku i to też jakby nie patrzeć zabiera resztki wolnego czasu... Ale nie martwcie się... Moja przerwa nie będzie trwała dłużej niż miesiąc, ponieważ ja nie wytrzymam długo bez pisania... Dlatego przez ten miesiąc nazbieram sił, pomysłów, weny i powrócę do Was o ile będziecie mieli jeszcze ochotę na czytanie czegoś mojego autorstwa... Czekam na Wasze ostatnie komentarze (na tym blogu)! Jeszcze raz dziękuję za wszystko i do zobaczenia za miesiąc! Mam nadzieję, że będę miała do kogo wracać!!! <3 
Na tą chwilę życzę Wam udanego rozpoczęcia roku szkolnego!!! 

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie, ślę mnóstwo uścisków i całusów!!!

Aleksandra

niedziela, 30 sierpnia 2015

Rozdział trzydziesty siódmy

NASTRÓJ

*2 dni później*
- Cami... Już jesteśmy na miejscu. - usłyszałam głos zatroskanego ojca, kiedy zatrzymaliśmy się pod domem ciotki.
Przez całą drogę nie odezwałam się ani słowem. Siedziałam odwrócona do taty bokiem ze
spojrzeniem utkwionym w szybie. Nie toczyłam jednak burzliwej kłótni myśli. Nie. Byłam zbyt słaba i otępiała, żeby móc o czymkolwiek myśleć. Ktoś mógłby stwierdzić, że zachowuję się jak zombie... I w sumie miałby rację. Byłam martwa w żywym ciele. I choć serce ciała nadal pompowało krew, to serce duszy przestało istnieć. Może to dlatego nie czułam nic. Kompletnie nic.
Kiedy w szpitalu usłyszałam to, co powiedziała mi ciocia, telefon wypadł mi z ręki i uderzył o twardą posadzkę, tym samym rozbijając wyświetlacz, który rozsypał się po płytkach. W tym samym momencie coś rozbiło się we mnie. Jakby ta część mnie, która odpowiadała za odczucia i emocje. Od tamtej pory nie czułam nic. Straciłam kontakt z rzeczywistością. Pamiętam jedynie, że Niall zadzwonił do kogoś i poprosił o numer mojego taty. Może do Natt? Chwilę potem znajdowałam się w drodze do Swindon, a przecież minęły już dwa dni...
- Cam, spóźnimy się. - słowa mojego taty ponownie wybiły mnie z transu. Wysiadłam z samochodu i stanęłam w miejscu, nie wiedząc, co teraz powinnam zrobić. - No chodź. - podszedł do mnie, objął ramieniem i zaprowadził do środka.
Bez zdejmowania kurtki czy butów, przeszliśmy do salonu, gdzie tato polecił mi usiąść i zaczekać, a sam poszedł do kuchni, żeby porozmawiać ze swoją siostrą.
- Nie wiem o co im poszło. (...) przeprosić? (...) zły na siebie... Trzasnął drzwiami. (...) Odjechał na motocyklu. (...) padało. (...) na miejscu.
Docierały do mnie urywki wypowiedzi płynących z ust ciotki. Pewnie tłumaczyła tacie, jak to wszystko się stało. Tylko czemu się z tym ukryła w kuchni? Uznała, że nie powinnam tego wiedzieć? Że jestem zbyt słaba psychicznie, by teraz mi o tym mówić? Cóż, nawet jeżeli tak, to nie udało jej się tego dokonać.
"Nie wiem o co im poszło. Przyszedł później. Chciał przeprosić? Ale jej już nie było. Był zły na
siebie, bo nie zdążył. Trzasnął drzwiami. Musiał odreagować. Odjechał na motocyklu. Tego wieczoru padało. Stracił kontrolę. Zmarł na miejscu." - tak mniej więcej brzmiała zapewne cała wypowiedź.
On zrozumiał swój błąd, chciał to naprawić...
Ale mnie już nie było.
Kiedyś Ashton puścił mi pewną piosenkę. Była śliczna, ale tragiczna. Pamiętam, że w momencie kiedy zaszkliły mi się oczy, Ash przytulił mnie i obiecał, że nigdy nie będzie opisywała jego.
Okłamał mnie. Teraz opisywała go idealnie...

"Rozcinał płaczący świat...
Zimne krople deszczu wklejone w wiatr.
Jechał coraz szybciej, by oszukać czas.
Ciemna noc zasłaniała strach.
Chciałby być przy niej blisko teraz.
Przy niej żyć, przy niej chciał umierać.
Wiedział, że gdyby coś się stało
Oddałby własne życie za nią.
Jak mógł jej nie doceniać...
Drwił, słysząc 'coś się zmienia'.
Nie zasłużyła na taki chłód.
Naprawiłby to, gdyby tylko mógł.
Ile razy Bóg może dawać szansę?
Ile razy śmierć może przegrać walkę?
Przeznaczenie czy największy dług, jak dziś przypomniał sobie Bóg..."

- Cami, ciocia jest już gotowa... Poszła tylko po Louie i zaraz będziemy jechać. - z otępienia wyrwał mnie głos ojca i jego ciepła dłoń na moim ramieniu.
Miałam ochotę krzyczeć, że wcale nie chcę tam być, nie chcę go żegnać. Chciałam najzwyczajniej w świecie wykrzyczeć napływającą rozpacz i gniew, ale nie mogłam. Po prostu nie byłam w stanie. Kiwnęłam tylko głową, wyszłam z domu i stanęłam przy samochodzie. Starałam się nie patrzeć na dom stojący obok. Miałam wrażenie, że kiedy tylko spojrzę w tamtą stronę, coś we mnie trwale pęknie.
Przypomniał mi się pierwszy raz, kiedy ujrzałam Ashtona w oknie... Tak wiele czasu minęło od tamtego wydarzenia. A teraz mam go już nigdy nie zobaczyć. On nie żyje i to przeze mnie. Powinnam w tej chwili wylewać litry łez, ale nic takiego się nie działo. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że cała rozpacz rozszarpywała mnie od środka... Nie miałam siły na ukazywanie jej całemu światu.
Po kilku minutach wszyscy siedzieliśmy już w aucie i zmierzaliśmy w stronę cmentarza. Tata
prowadził, ciocia siedziała z Lou na tylnym siedzeniu, a ja nadal byłam nieobecna i zapatrzona w szarą, deszczową codzienność na zewnątrz. Nawet niebo płakało po jego odejściu, a ja nie? Czy to o czymś świadczy?
Rozmyślałam nad tym całą drogę, ale nawet kiedy stanęliśmy przed bramą cmentarza, nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie.
Mijaliśmy kolejne alejki w milczeniu. Nawet Louie jakby dostrzegła powagę tego miejsca, bo nie wierciła się, tylko w zupełnej ciszy i skupieniu przyglądała się niesiona na rękach ciotki palącym się gdzieniegdzie kolorowym zniczom.
Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, ciocia odeszła na ubocze, by w razie czego odejść z nią od hałasu i uśpić, gdyby tego chciała. Tato poszedł do przodu, przeciskając się przez zgromadzoną grupkę osób, ciągnąc mnie za rękę za sobą. Bez słowa sprzeciwu dałam się poprowadzić. Stanęliśmy z lewej strony obok sąsiadującego nagrobka. Z rozrywającym się sercem obserwowałam, jak podjechał
karawan, z którego wyciągnięto drewnianą skrzynię.
Wsłuchiwałam się w ciszę jego martwego serca.
Nie docierały do mnie słowa księdza, który wygłaszał jakieś puste formułki. Co on mógł wiedzieć? Nic nie rozumiał, nic nie przeżywał. Dla niego to była tylko praca.
Pustym wzrokiem śledziłam późniejsze kroki karawaniarzy, którzy umocowali liny w uchwytach, a potem podnieśli drewnianą kołyskę, w której miał spać już zawsze...
W momencie, kiedy zaczęto opuszczać liny, poczułam, jak moje kolana zaczęły się uginać. Jakby moje ciało opadało w dół razem z nim.
Na zawsze połączone w jedno. I rozdzielone przedwcześnie przez zimne okowy śmierci...
W końcu opadł na ziemię. W tej samej chwili opadłam też ja.
A potem ogarnęła nas nicość.

*Becky Evans*

-Proszę opuścić salę. Lekarz musi przeprowadzić kilka badań. - powiedziała pielęgniarka, otwierając
drzwi. Oderwałam swój wzrok od bladej twarzy mojej bratanicy i podłączonej do niej aparatury, która cały czas wydawała z siebie różne dźwięki. Posłusznie wstałam i wyszłam na korytarz. W głowie przez cały czas kołatało się milion pytań, na które nie znałam odpowiedzi...
Przez ile tragedii ta dziewczyna będzie musiała przejść, aby uzyskać wieczne szczęście? Co jeszcze musi się stać, żeby Bóg stwierdził, że Cam zdała wszystkie próby? Czy zdrada, przedwczesny poród, wypadek Harry'ego i śmierć Ashtona to nie za dużo jak dla jednej dwudziestojednoletniej dziewczyny?
- Pani Evans, musimy porozmawiać. Zapraszam do mojego gabinetu. - poważny ton lekarza świadczył o tym, że coś jest źle i ja to wiedziałam. Nie miałąm tylko pojęcia w jakim stopniu i czy na pewno chcę to wiedzieć. Mimo wszystko podążyłam wolnym krokiem za lekarzem na drugi koniec korytarza. Mężczyzna przepuścił mnie w drzwiach i gestem wskazał krzesło, na którym od razu usiadłam.
Doktor usiadł naprzeciwko mnie, wziął głęboki oddech i zaczął mówić:
- Pani Evans, nie ukrywam, że do przekazania mam złe wieści... Upadek i silne uderzenie w głowę spowodowały trwałe zmiany w mózgu pani bratanicy. - przyznam szczerze, że nie do końca rozumiałam, co chciał mi przekazać.
- Panie doktorze, nie jestem po medycynie, więc proszę mówić wprost. Co jej jest?
- Pani Camila ma amnezję...

*********************************************************************************

Witajcie... Przepraszam Was za wszystkie wylane łzy i zużyte husteczki ( o ile w ogóle takie były) W moim przypadku nie omieszkały się pojawić, ale jestem pewna, że w ogóle Was to nie dziwi... Szczerze mówiąc po tym rozdziale nie mam siły na pisanie notki... Dlatego chciałabym jeszcze tutaj podziękować mojej najdroższej Eragona aa, bez której ten rozdział na sto procent by nie powstał gdyż ja nie mogłabym i nie umiałabym czegoś takiego napisać, a szczególnie tych przepięknych (podkreślonych) eufemizmów! Myślę, że należy jej się dedykacja!!! A teraz wybaczcie, ale muszę sobie uświadomić, że to tylko opowiadanie i tak naprawdę Ash żyje, a nawet ma się dobrze!!! A jutro już epilooog!!! Wiem, że nie możecie się doczekać... No to ja już kończę!  Życzę Wam miłego wieczoru, dobrej nocy i do jutra!!! <3

Aleksandra

sobota, 29 sierpnia 2015

Rozdział trzydziesty szósty

*Harry* NASTRÓJ

No i nadszedł ten dzień... Czternasty lutego... Godzina trzynasta trzydzieści... Tylko sześćdziesiąt minut dzieli mnie od ślubu z Caroline... Normalni ludzie niezmiernie cieszą się w takich chwilach…
Zakochane pary wyczekują tego momentu niemalże w desperacji… A ja??? A ja spędzam te ostatnie chwile wolności w swoim mieszkaniu i marzę… To nie tak miało być i wszyscy dobrze o tym wiemy... Na miejscu Caroline powinna być Camila, a mi towarzyszyłyby całkiem odmienne uczucia... No, ale cóż... Jest jak jest... Czasu niestety nie da się cofnąć... Choćbym nie wiem jak bardzo chciał i się starał… Miejmy tylko nadzieję, że to cierpienie i niechęć do Caroline kiedyś w końcu minie... No gdzie ten Louis?? Wybrałem go na mojego drużbę gdyż po pierwsze to mój najlepszy przyjaciel, a po drugie stwierdziłem, że jest dość odpowiedzialny, aby dowieźć mnie na tą całą ceremonię na czas... Powinien już tu być od pięciu minut... Oby miał dobrą wymówkę… Nie mam zamiaru później płaszczyć się i tłumaczyć wszystkiego Caroline… Chyba zaraz zwymiotuje... Na samo wyobrażenie mnie i Caroline przy ołtarzu skręca mnie w żołądku... To na pewno miłość... Mam nadzieję, że słyszycie ten jad sarkazmu... Co jakiś czas pojedyncze łzy płynęły spod moich powiek... Tak to naprawdę miłość... A te łzy to po prostu wzruszenie, które odbiera mi mowę... Boże co ja w ogólę wygaduję??? Przecież i tak nikt w to nie wierzy... Sam w to nie wierzę! Może myślałem, że sarkazm choć trochę poprawi mi humor... Niestety myliłem się... Te stwierdzenia sprawiały mi jeszcze więcej bólu i goryczy... Z jednej strony chciałbym to odwlekać w nieskończoność, a z drugiej marzę, żebym miał już to za sobą… Skrajne uczucia to dziś moja specjalność… W moje myśli wkradł się odgłos pukania do drzwi. Szybko otarłem policzki i powiedziałem ciche proszę... Byłem pewien, że to Louis, ale po raz kolejny się myliłem...
- Harry musimy porozmawiać... - do moich uszu dotarł niepewny głos Caroline... Przyznam szczerze, że akurat w tym momencie była ostatnią osobą, której się tu spodziewałem... Przecież powinna już czekać na mnie w kościele... Nie mam pojęcia dlaczego, ale nagle moje serce zaczęło bić szybciej… Mimo wszystko postanowiłem nie odwracać się do niej… Wiedziałem, że patrzenie na nią w tej białej sukni podczas jej pobytu w moim pokoju tylko mnie w jakiś sposób rozjuszy… Wziąłem głęboki oddech i w końcu zapytałem:
- Co Ty tu robisz? - starałem się być choć trochę uprzejmy i opanowany, ale nijak mi to nie wychodziło... Ostatnio nie jestem dobry w ukrywaniu swoich prawdziwych uczuć... Świadczą o tym coraz częstsze momenty, w których nie potrafię powstrzymać moich łez…  
- Chcę z Tobą porozmawiać... - znów to powiedziała, a ja aż się zatelepałem ze złości... Co jest teraz aż tak ważnego? Dlaczego nie mogę mieć chwili spokoju, w której powyobrażałbym sobie jakby to wyglądało z Cam... Nadal się nie odwracałem tylko z nutą irytacji w głosie odparłem:
- Uwierz mi nie rozmyśliłem się... Czekam tylko na Louis'a i już zaraz jadę do kościoła... - usłyszałem jej głośne westchnięcie... Przez chwilę w pokoju panowała cisza więc myślałem, że sobie poszła, ale całkiem niespodziewanie znów usłyszałem jej głos...
- Harry muszę Ci coś wyznać... I proszę odwróć się do mnie... - jej głos nigdy jeszcze nigdy nie wyrażał takiej desperacji… To oznaczało, że coś jest na rzeczy… Tylko dlatego się przełamałem i postanowiłem spełnić jej prośbę. Odwróciłem się od okna i skupiłem swój wzrok na niej... Do tej pory nie mogę wyrazić swojego zaskoczenia… Przede mną stała zupełnie szczupła Caroline w sukni ślubnej, a w ręce trzymała coś dużego, białego i… dziwnego...
- Co tu się dzieje?? - spytałem, a mój głos wyrażał niepewność i zirytowanie...
- Usiądź i wysłuchaj mnie... Błagam... - powiedziała cicho, a w jej oczach widziałem rozpacz i ból... Już miałem odpowiedzieć, że będę robił co mi się rzewnie podoba, ale w ostatniej chwili zapanowałem nad swoimi emocjami i tym razem postąpiłem zgodnie z jej zaleceniami... Dziewczyna podeszła do łóżka, ukucnęła przede mną i starając się patrzeć mi prosto w oczy zaczęła mówić - Harry ja Cię naprawdę kochałam… I kocham do tej pory… Ale w momencie kiedy dokładnie rok temu powiedziałeś mi, że między nami wszystko skończone to... Ja się załamałam... Naprawdę… Udawałam, że to mnie nic nie obeszło, że dobrze sobie z tym radzę, ale… tak nie było… Przestałam jeść… Zaczęłam widzieć siebie w coraz gorszym świetle… Powoli wpadałam w depresję… Miałam nawet myśli samobójcze... Gdyby nie moja mama, która pierwsza zauważyła, że coś się ze mną dzieje, może nie byłoby mnie już na tym świecie... – Car nie mówiła nic przez dłuższą chwilę, jednak po wzięciu kilku głębokich oddechów ponownie zabrała głos… - No, ale nie na tym chcę się skupić… W każdym razie kiedy kilka miesięcy po mojej terapii u psychologa dowiedziałam się, że masz kogoś innego nie byłam w stanie tego znieść... Tm razem nie zareagowałam rozpaczą tylko gniewem i przebiegłością… Obmyśliłam sobie plan zemsty i od razu zaczęłam wcielać go w życie... Wtedy na tej gali… bardzo mi pomogłeś… To znaczy… Bardziej to Louis mi pomógł… Upił cię, a ja to wykorzystałam… Pojechaliśmy do najbliższego hotelu, ale się nie przespaliśmy… Wiem, że możesz mi nie wierzyć, bo to wygląda na fragment tandetnej komedii romantycznej, ale taka jest prawda… Ja to wszystko upozorowałam... - że co? O czym ona mówi?? Ale jak? W jaki sposób? Nie... To nie jest możliwe... Chociaż… Gdyby popatrzeć na to z jej strony... Lepszej okazji mieć nie mogła… To naprawdę nie było takie trudne… Czyli…
Ona to wszystko ukartowała... Zmyśliła... Czułem jak z każdą sekundą wzbiera we mnie niepohamowana złość...
- A co z ciążą? Ją też wymyśliłaś?? - warknąłem odwracając od niej wzrok...
- Na początku wystarczyło założyć większą ilość ubrań, później wykorzystywałam najmniejsze poduszki, a w ostatnim czasie byłam na tyle zdesperowana, że zaczęłam wykradać sylikonowe brzuchy ze sklepów z odzieżą dla kobiet w ciąży...
Jej słowa wydawały się być stekiem bzdur, ale coś jednak podpowiadało mi, że to wszystko prawda... Tym bardziej, że jedną z tych… „rzeczy” trzymała w swoich rękach... - Harry ja nie mogłam już dłużej kłamać... Miałam Ci powiedzieć dopiero po ślubie, ale... - i w tej właśnie chwili coś we mnie wybuchło. Złapałem się za głowę, wplątując palce w moje włosy i krzyknąłem:
- Zamilcz!!! Ucisz się!!! Nie wierzę, że byłaś zdolna do czegoś takiego… Jakim prawem mówisz, że mnie kochasz, kiedy byłaś w stanie mnie tak strasznie oszukać… Jak mogłaś? Zmarnowałem przez Ciebie trzy miesiące wybierając bukieciki i tego typu rzeczy kiedy mogłem zająć się szukaniem kogoś na kim mi naprawdę zależy... Jesteś chora… Powinnaś się leczyć! Wyjdź stąd! Wynoś się! Żadnego ślubu nie będzie!
Caroline nawet nie próbowała zaprzeczać… Spojrzała na mnie jeszcze raz załzawionymi oczami i wyszła z pokoju… Ja natomiast w porywie gniewu, którego nie umiałem opanować, zacząłem zrzucać wszystkie moje rzeczy z biurka… Ciskałem nimi o podłogę i o najbliższą ścianę… Nagle w moje dłonie trafił jeden z „poradników” Caroline. W momencie kiedy miałem go porwać na strzępy do mojego pokoju wpadł Louis…
- Chłopie co Ty wyrabiasz? Co się stało? - niemalże podbiegł do mnie i wyrwał egzemplarz z moich rąk... Nie miałem zamiaru tracić ani chwili dłużej... Nie miałem czasu na jakiekolwiek wyjaśnienia... Wziąłem głęboki oddech i odpowiedziałem…
- Nic… Jadę szukać Cam…
- Harry, a co ze ślubem? Co z Caroline? – i Ty przeciwko mnie? Rozumiem, że to wszystko dla osób trzecich może być nieźle pokręcone, ale takie już jest moje życie i niestety niczego nie mogę w nim cofnąć czy zmienić…
- Żadnego ślubu nie będzie rozumiesz! A teraz o nic nie pytaj i mnie przepuść…
Louis już się nie odezwał… I choć w jego oczach nadal widziałem zdezorientowanie to mimo wszystko posłuchał mojego polecenia... Minąłem go i szybkim krokiem opuściłem mój dom. Wsiadłem do auta, zamknąłem drzwi z ogromnym hukiem i ruszyłem z piskiem opon. W głowie miałem ogromny mętlik… Chyba nie przepadam za spontanicznością… Ale w takiej sytuacji jak ta… Swoją drogą nadal nie mogę uwierzyć, że Caroline była w stanie postąpić tak strasznie… Gdyby nie ona teraz nie musiałbym jechać nie wiadomo  gdzie aby odnaleźć moją prawdziwą ukochaną! No właśnie… Przecież ja nadal nie mam adresu Cam… Zatrzymałem się gwałtownie ku ogromnemu niezadowoleniu wszystkich kierowców i zawróciłem… Harry myśl!!! Musisz dowiedzieć się gdzie mieszka Camila… Tą informacje zna: ojciec Cam – tam się nie pokażę, Natt – tej się lepiej nie narażać, a i tak uzyskanie od niej czegokolwiek graniczyło z cudem, Mandy – i to jest to! Zacznę od gadatliwej przyjaciółki Cam, a jeśli się nie uda to będę zmuszony zaryzykować i wybrać, którąś z poprzednich opcji… Jednakże mam nadzieję, że tym razem mój plan się powiedzie… Jechałem ponad sto kilometrów na godzinę nie patrząc nawet na to ile przepisów złamałem… W tym momencie to obchodziło mnie jakby najmniej... Jedyne co było dla mnie najważniejsze to adres Camili i chciałem go zdobyć jak najszybciej… Kilka minut później już znajdowałem się pod mieszkaniem dziewczyny. Wyleciałem z samochodu jak z procy i zapukałem do drzwi. Chyba zrobiłem to dość mocno, gdyż już po chwili drzwi się otworzyły, a w progu stanęła przerażona Mandy?
- Co się stało? - spytała lekko zdyszana...                                                  
- Musisz mi podać adres Cami... – powiedziałem najbardziej spokojnym tonem na jaki było mnie obecnie stać…
- Harry już to przerabialiśmy... – odparła z politowaniem, ale i tak widziałem resztki strachu w jej oczach… - Tak w ogóle to… nie powinieneś być teraz na własnym ślubie? – spytała, a ja aż zazgrzytałem zębami…
- Ty mi już nic o tym nie wspominaj, chyba, że chcesz mnie wkurzyć jeszcze bardziej... Błagam Cię daj mi ten adres...
- Najpierw mi powiedz co się stało... – cóż miałem zrobić… Jeżeli „wyżalenie się” miało mi pomóc w uzyskaniu tego adresu to musiałem się zgodzić…

*3 godziny później*

Nadal nie mogę uwierzyć, że tu jestem… Czyli to właśnie tutaj Camila ukrywała się przede mną… Nie powiem, nieźle to sobie wykombinowała... Nie była za blisko, ale za daleko też nie... Sprytna jest!
Pewnie zastanawiacie się dlaczego zamiast dobijać się do drzwi siedzę w samochodzie… Otóż w momencie kiedy jestem już tak blisko mojej ukochanej nagle zacząłem się denerwować, a nawet przejmować jej reakcją na mój widok… Dzięki rozmowie z Mandy, a także długiej jeździe cała moja złość i porywczość wyparowała… Dopiero teraz w mojej głowie pojawiły się same czarne scenariusze... No nic... Raz się żyje... Nie mogę teraz odpuścić… Tyle miesięcy… Tyle niedopowiedzeń… Wreszcie mam okazję, by to wszystko naprawić…
Powolnym krokiem wszedłem po schodach i zapukałem do drzwi... Moje serce z każdą sekundą biło coraz szybciej... Ta niepewność była czymś okropnym… Chyba jeszcze nigdy w życiu się tak nie czułem…
Minęły już jakieś dwie minuty i nadal nikt nie otwierał... Chyba nikogo nie zastałem... Hah. Przyzwyczaiłem się do mojego pecha… Najwidoczniej nie pisane mi jest spotkanie z Cami… Już schodziłem ze schodów kiedy usłyszałem za sobą szczęknięcie klamki. Gwałtownie się odwróciłem,
ale znów czekało mnie rozczarowanie. W progu ujrzałem chłopaka mniej więcej w moim wieku z jakimś niemowlakiem na rękach...
- W czymś mogę pomóc ?- spytał, a ja cierpko się uśmiechnąłem i odparłem, że pomyliłem adresy. Chłopak kiwnął głową ze zrozumieniem, pożegnał się i zniknął za drzwiami, a mnie znów zaczął opanowywać gniew... Czyli to tak... Mandy mnie najzwyczajniej w świecie wykiwała podając jakikolwiek adres... No, a czego się spodziewałeś idioto? Przecież nie wydała by swojej przyjaciółki... Muszę przyznać, że ich nie doceniałem… No, ale mogła przynajmniej podać jakieś bliższe miejse, oszczędziłbym czasu i benzyny…
Wróciłem do samochodu i już miałem odjechać, kiedy niespodziewanie coś podpowiedziało mi, żebym zadzwonił do Natt... Czemu miałbym się nie posłuchać mojej intuicji?? Może chociaż raz się zlituje i podpowie mi dobrze…
- Halo? - po kilku sygnałach usłyszałem jej niepewny głos...
- Natalie... Proszę podaj mi adres Camili... - powiedziałem już tak zdesperowany, że nie byłem w stanie wysilić się na jakąkolwiek złość...
- Przecież Mandy już to zrobiła... – Nie no pełen podziw… Widzę, że już zdążyły się skontaktować… A może miały już wcześniej ustalony jakiś adres na wszelki wypadek… Nie zdziwię się, jeżeli w najbliższym czasie nabawię się nerwicy…
- Aha czyli nadal ją kryjecie... – wypaliłem po dłuższej chwili milczenia…
- Harry o czym Ty gadasz?! Mandy wygadała Ci prawdziwy adres, a Ty jeszcze narzekasz... - to było ostatnie wypowiedziane, a raczej wykrzyczane, przez nią zdanie... Potem się rozłączyła... Szczerze mówiąc to niczego już nie ogarniam... No dobrze… Co mi szkodzi spróbować jeszcze raz? 
Wysiadłem z samochodu i tym razem szybko wszedłem po schodach. Zapukałem już trochę pewniej i czekałem... Kilka chwil później usłyszałem znajome już szczęknięcie klamki.

*Camila*
Ashton zajął się Louie dzięki czemu ja miałam chwilę wytchnienia... Powędrowałam do łazienki i postanowiłam w miarę szybko się wykąpać. Odkręciłam kurek z ciepłą wodą, zdjęłam wszystko co miałam na sobie i weszłam pod prysznic... Och jak przyjemnie...
Nie mówię, że zajmowanie się moją córeczką jest czymś strasznym czy okropnym... Po prostu kiedy człowiek ma dziecko zaczyna doceniać te bardziej przyjemne chwilę w całym dniu... I nie chcę, żebyście zrozumieli mnie źle, bo... Opieka nad moim maleństwem jest czymś cudownym i nie zamieniłabym tego zajęcia na żadne inne, ale czasami przyłapuję się nad tym, że coraz częściej jestem zirytowana, albo popadam w rutynę, dlatego w takich chwilach oddaję małą Ashton'owi, a sama zabieram się za czynność, która również sprawia mi przyjemność, np. czytanie książek… Boooże… Czy ja brzmię jak wyrodna matka? Mam nadzieję, że nie i rozumiecie mnie chociaż w małej części…
Kiedy już miałam wychodzić spod prysznica usłyszałam dzwonek do drzwi... Nie powiem, ale zdziwiło mnie to gdyż ciocia była w szpitalu, a Ashton razem ze mną, w sensie, że w domu. Tata i dziewczyny dopiero co ode mnie wyjechali więc... Nie miałam pojęcia kto mógłby zakłócać nam spokój. Ubrałam się w tempie błyskawicznym i zbiegłam na dół, ale zastałam tam samego Ashtona, z Lou na rękach.
- Kto to był? – spytałam zdezorientowana.
- Jakiś chłopak pomylił adresy...
Kiwnęłam tylko głową ze zrozumieniem i wzięłam od niego moją córeczkę...
- Ty chyba jesteś śpiąca co?? Kochaniutka czy aby na pewno nie chce Ci się spać?? Przecież widzę jak Ci się oczka zamykają… No chodź pójdziemy na górę i... - zaczęłam mówić słodziutkim głosem, ale nim skończyłam to swoje gaworzenie, które rozśmieszało Ash’a ponownie usłyszałam dzwonek do drzwi. Tym razem to ja poszłam otworzyć. Uchyliłam drzwi, a moim oczom ukazał się Harry Styles we własnej osobie... Jego wzrok wyrażał zaskoczenie, dezorientację i niepewność… Chyba nie muszę wspominać, że te emocje towarzyszyły również mi i to nawet ze zdwojoną siłą…
Jedyną myślą w mojej głowie było pytanie... Skąd ON się tu wziął i jak mnie znalazł?” Nie myślałam już nawet o tym, że widzi mnie z Louie na rękach, nie myślałam też o tym, że dosłownie przed chwilą widział się z Ashtonem… Na tą chwilę nie obchodziło mnie nic innego choć wiedziałam, że z czasem to się zmieni… Przez cały czas staliśmy w progu i wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem… Żadne z nas nie potrafiło wydusić, ani jednego słowa… Nie wiem ile czasu minęło, kiedy w końcu do moich uszu dotarły pierwsze słowa Harry’ego… Pomińmy fakt, że na sam dźwięk jego zachrypniętego i zdławionego głosu w moich oczach pojawiły się łzy, a moje serce znów pokruszyło się na małe kawałeczki…
- Witaj Cami… - taka była jego pierwsza wypowiedź… Nie zdołał wyjąkać nic więcej… Jego wzrok błądził teraz pomiędzy moją twarzą, a maleńkim ciałkiem mojej córeczki… Oczywiście w tym momencie moją krótką rozpacz zastąpił gniew, dlatego nie zwlekałam dłużej z odezwaniem się…
- Skąd się tu wziąłeś??? – wrzasnęłam na całe gardło, dlatego nie zdziwiłam się zbytnio kiedy Louise zaczęła płakać… Rzeczywiście nie była przyzwyczajona do tego, że ktoś krzyczy nad jej uchem… Szczerze mówiąc to w ogóle nie była przyzwyczajona do krzyków w jej obecności… Od razu obok mnie pojawił się Ashton, jednakże nie zwróciłam na to największej uwagi… Skupiłam się na osobniku stojącym w progu „mojego domu”. Ash odebrał ode mnie małą, oznajmił, że zabiera ją do swojej mamy i jakby coś to cały czas jest pod telefonem… Kiedy już miał wychodzić niespodziewanie zrobił krok w tył, pocałował mnie i dopiero wtedy opuścił mieszkanie. Nie omieszkał przy tym obrzucić Harry’ego mrożącym krew w żyłach spojrzeniem, na co drugi ledwo powstrzymał się od rzucenia się na niego… Widziałam to w jego zielonych oczach, a także zaciskającej się szczęce… Na szczęście Ashton szybko wyszedł i zniknął w swoim domu… Chociaż on zachował się przyzwoicie i rozważnie…
- Kto to był? – spytał zgrzytając zębami… Nie zostało wypowiedzianych nawet trzech zdań, a my już byliśmy na siebie wściekli… Jednego nie rozumiałam… Jakby nie patrzeć ja miałam powody do złości, on nie bardzo…Chociaż fakt, że zataiłam przed nim ciążę oraz widok mnie całującej się z innym chłopakiem mógł go delikatnie rozjuszyć…
- To był mój narzeczony i nasza córka – odpowiedziałam bez zająknięcia co chyba nie było zbyt dobrym posunięciem… Zauważyłam jak pięści Harry’ego się zaciskają, dlatego cofnęłam się o krok… Styles nic sobie z tego nie zrobił… Znów przybliżył się do mnie, spojrzał mi prosto w oczy i pewnym tonem rzekł.
- Wprawdzie nie do końca znam się na TYCH sprawach, ale wydaje mi się, że w pięć miesięcy nie
udało Ci się zajść w ciąże i urodzić dziecko… - westchnęłam głośno i zamknęłam oczy… Musiałam się choć trochę uspokoić… Jednakże nie było mi to dane… Już po chwili znów usłyszałam niepewny głos Harry’ego – Cam czy to… moja córka? – spytał, a ja nie miałam już siły na wymyślanie kolejnych kłamstw, dlatego przełknęłam i ponownie zwróciłam swój wzrok na niego… Na jego twarzy malowało się pomieszanie zaskoczenia, niedowierzania, bólu, ale także słaby cień radości.
- Każ mu z nią wrócić… Natychmiast… - był już mniej zdenerwowany, ale nadal mówił w bardzo oschły sposób. Przez chwilę nie miałam pojęcia jak się zachować… Znów byłam rozdarta… Jakaś część mnie chciała zadzwonić do Ashton’a i poprosić go o to, żeby wrócił tu z Lou, ale z drugiej strony bałam się konsekwencji tego czynu… W końcu zdecydowałam się odpowiedzieć…
- Nie Harry… Nie zamierzam narażać mojej córeczki na agresję z Twojej strony… - jego oczy rozszerzyły się do rozmiaru piłeczek pingpongowych… Hmm… Czyżby nie wiedział o czym mówię?? – Natalie pokazywała mi siniaki na swoich rękach po Twoim wybuchu… A teraz bądź łaskaw i powiedz mi w jaki sposób mnie odnalazłeś… - nie mam pojęcia skąd brałam tyle odwagi na przeciwstawianie mu się… Nie wiedziałam też w jaki sposób maskowałam trzęsienie się mojego ciała… Miałam tylko świadomość tego, że moja pewność siebie jeszcze bardziej irytowała Harry’ego, a to znów przynosiło mi pewien rodzaj satysfakcji…
- Myślisz, że odpowiem Ci ot tak, po prostu??? A może ja też mam do Ciebie kilka pytań… Dlaczego nie powiedziałaś mi, że jesteś w ciąży? Dlaczego jakiś obcy facet zajmuje się moim dzieckiem? – jego podniesiony ton przyprawił mnie o dreszcze i delikatny ból głowy… Mimo to moja złość również nie miała zamiaru ustąpić… Nie mogłam przegrać tej słownej bitwy…
- Czy muszę Ci przypominać, że w pewnym sensie Ty już masz rodzinę? W końcu Caroline też jest w ciąży… - w tym momencie Harry chciał mi przerwać, ale ja mu na to nie pozwoliłam… - A ten „obcy facet” pomógł mi w najtrudniejszych momentach mojego życia, więc obecnie jest mi bliższy niż Ty… - wiem, że tymi słowami bardzo go zraniłam… Wiem to, bo wypowiedzenie ich też kosztowało mnie bardzo wiele… Jednak nie spodziewałam się, że w jego oczach ujrzę łzy… Gdzieś głęboko w sercu miałam ochotę go przeprosić i mocno się do niego przytulić, ale stałam w miejscu i przyglądałam się chłopakowi, który na moich oczach powoli się rozklejał… Jednak nie trwało to długo… Harry szybko otarł jedną płynącą łzę z jego policzka, odchrząknął głośno i znów odezwał się tym oschłym tonem…
- Ta rozmowa do niczego nie prowadzi… Chciałem Ci wszystko w spokoju wyjaśnić, ale najwyraźniej z Tobą się tak nie da… - Harry już nie był zrozpaczony… Znów opanowywał gniew… Aż dziwne, że taka sama reakcja nastąpiła u mnie samej… Nie mam pojęcia czym się kierowałam, ale na jego słowa wymierzyłam mu siarczysty policzek i po raz kolejny wrzasnęłam (choć moje gardło i tak było zdarte do granic możliwości).
- Może gdybyś się nie szmacił na prawo i lewo to wszystko wyglądałoby inaczej… Teraz nie oczekuj
ode mnie miłej atmosfery z okazji twojego przyjazdu… - przyznam się, że tym gestem i słowami zaskoczyłam zarówno jego jak i siebie… Całe szczęście, że Ashton zabrał stąd małą…
Po moim wybuchu Harry oznajmił, że daje mi czas na ochłonięcie… Poinformował mnie również, że pojawi się tu jutro, aby wyjaśnić mi wszystko na spokojnie, a także zobaczyć własną córkę… Następnie opuścił mieszkanie, bez jakiegokolwiek pożegnania… Widziałam tylko jak przez drogę do samochodu masuje swój policzek, ewentualnie wyciera resztki łez… Ja sama nawet nie zwróciłam uwagi, że w momencie kiedy wyszedł, z moich oczu popłynęły charakterystyczne słone strumienie… Zamknęłam drzwi z hukiem, pobiegłam do pokoju i rzuciłam się na łóżko… Byłam strasznie roztrzęsiona… Nie miałam pojęcia co o tym wszystkim myśleć… Nie wiedziałam jakim cudem on mnie odnalazł… Nie wiedziałam dlaczego Harry wybrał akurat dzień swojego ślubu z Caroline na „odwiedzenie” mnie… Nie widziałam najmniejszego sensu w tej całej sytuacji… Tak w ogóle to miałam wrażenie, że moje życie znów zostało pozbawione sensu… A wszystko to dzięki wizycie Harry’ego, który od zawsze lubił wywracać całe moje życie do góry nogami… Z takimi myślami odpłynęłam…

***
- Cami… Przepraszam, że Cię budzę, ale chciałem Cię poinformować, że położyłem Louie do jej
łóżeczka… - usłyszałam szept Ashton’a i natychmiast otworzyłam moje zapuchnięte oczy automatycznie się podnosząc…
- Dziękuję… Mogę mieć do Ciebie jeszcze jedną prośbę? – spytałam na co on dość niepewnie kiwną głową – przytul mnie – wyszeptałam i znów zaczęłam wylewać łzy… Ashton od razu usiadł obok mnie i objął mnie swoimi silnymi ramionami… Kołysaliśmy się w przód i w tył przez dobre kilka minut, ale mój płacz nadal nie ustępował… Co więcej z każdą chwilą był silniejszy, bardziej histeryczny…  Nie mogłam nad sobą nijak zapanować…
- Camila już po wszystkim… Jego już tutaj nie ma… - wyszeptał i pogłaskał mnie po włosach.
Gdyby to wszystko było takie proste… Zebrałam się w sobie i skleciłam jedno oznajmujące zdanie…
- Ale przyjedzie jutro…
Wiedziałam, że kiedy tylko te słowa wybrzmią cały czar pryśnie… Tak się właśnie stało… Ashton zareagował tak jak się spodziewałam… Ashton zaprzestał głaskania mnie i odwrócił głowę w moją stronę…
- O czym Ty mówisz Cam?? Nie powiedziałaś mu jasno, że ma się nie wtrącać i wracać tam skąd przyszedł? – spytał, a jego głos wyrażał ogromne zirytowanie… No tak… Z jego perspektywy to jest jak pstryknięcie palcami, czy jeden ruch czarodziejską różdżką…
- Powiedziałam… i to bardzo wyraźnie, ale… Jakby nie patrzeć to jest biologiczny ojciec Lou i… - mówiłam spokojnie jednak Ashton szybko mi przerwał.
- Nie wierzę… Wystarczyło żeby tu przyjechał i już zaczynasz go bronić… Czyżbyś zapomniała o tym co Ci zrobił?? – o przytulaniu w tej chwili już nie było mowy. Chłopak niemalże zerwał się z łóżka jak poparzony i najzwyczajniej w świecie zaczął na mnie krzyczeć.
-Ash źle to odbierasz… On nie dał mi wyboru… Nie pytał czy może przyjechać… Po prostu mnie poinformował, że to zrobi i wyszedł… - nie było sensu w moim produkowaniu się, gdyż moje słowa do niego nie docierały… On miał własną wersję wydarzeń i tylko jej się trzymał… Nie powiem, ale ten fakt bolał… Jeszcze nigdy tak naprawdę się o nic nie kłóciliśmy, ale wiadomo, że zawsze musi być ten pierwszy raz… Najbardziej jednak raniło mnie to, że w tej chwili tak naprawdę nie mam nikogo… Ale taka była prawda… Mój Ashton został zastąpiony tym z naszego pierwszego spotkania, a ja nic nie mogłam na to poradzić…
- Czyli Ty w ogóle nie zareagowałaś tak?? W takim razie ja INFORMUJĘ cię tu i teraz, że zrywam nasze zaręczyny… - w tym momencie mnie zatkało… Okej wiedziałam, że dla niego ta sytuacja również jest czymś nowym, dziwnym i trudnym, ale takiego obrotu spraw to się nie spodziewałam… - I co teraz też nie zareagujesz – spytał z politowaniem w oczach, a nawet głosie…
- Wydaje mi się, że zbyt pochopnie podjąłeś decyzję, ale… - w tym momencie zdjęłam pierścionek – mam nadzieję, że w przyszłości znajdziesz osobę, która będzie na to bardziej zasługiwała – podałam mu go i odwróciłam się w stronę okna… Myślałam, że teraz wszystko będzie przebiegało jak w każdym romantycznym filmie, to jest, przeprosiny i zgoda, ale nic podobnego nie miało miejsca. Po chwili usłyszałam tylko trzaśnięcie drzwiami i płacz mojej córeczki…

*Harry*
Udało się. Po pięciu miesiącach odnalazłem Cam. Czy jestem z tego powodu szczęśliwy? Nie wiem… Wyobrażałem to sobie trochę inaczej. Może nadszedł już czas aby przestać planować i marzyć. Za każdym razem czeka mnie zawód. Może nadeszła pora, aby być spontanicznym i iść na żywioł… Nie oczekiwać zbyt wiele od losu i życia…
Powoli zaczynam opanowywać swój gniew… Jednak nadal nie mogę uwierzyć w wiele rzeczy. Fakt, że zostałem ojcem tak naprawdę dodał mi skrzydeł, które zaraz potem zostały jakby podcięte raniącymi słowami Camili. Wiem, że mi się należało… Powinienem od razu domyślić się, że Caroline coś kręci… To absurdalne iż przez ten cały czas nie przyszło mi do głowy, żeby pójść z nią na chociaż jedną wizytę kontrolną do lekarza… Muszę szczerze przyznać, że najzwyczajniej w świecie mnie to nie obchodziło. Na całe szczęście Caroline wygadała się przed ślubem, dzięki czemu nie popełniłem największej głupoty w moim życiu. Teraz zostaje mi wytłumaczyć to wszystko Cam... Tylko jak to zrobić? Nie mam pewności, że jutro dziewczyna z ogromną chęcią wysłucha tego, co mam jej do powiedzenia... No więc jak? Co mogłoby sprawić, że Cam da sobie wszystko wyjaśnić? Wpatrując się w jezdnię, cały czas nad tym myślałem. 
Nigdy nie wierzyłem w istnienie przeznaczenia, ale dzisiejszego wieczoru zacząłem go doświadczać. Kiedy byłem już w Londynie, postanowiłem wstąpić do jakiejś restauracji, żeby napić się kawy. Nie mam pojęcia dlaczego. W końcu mogłem dostarczyć sobie dawkę kofeiny już w domu. Najwidoczniej przeznaczenie zaczęło działać.
Całkiem nieświadomie zaparkowałem pod kawiarenką, w której po raz pierwszy zobaczyłem Camilę. Bez wahania wyszedłem z auta i wkroczyłem w progi tego przytulnego miejsca. Było cicho i ciepło... Wprawdzie zamykają za pół godziny, ale tyle czasu mi wystarczy na wypicie kawy. Złożyłem zamówienie i usiadłem przy stoliku w najdalszym kącie. Oczami wyobraźni widziałem tamten dzień. Ja spóźniony na próbę wychodzę z kawiarni i wylewam brązowy aromatyczny napój na miętowy sweter nieznanej mi wtedy piękności... Hah, nasza znajomość od początku była nietypowa, ale teraz mamy pretekst, by to naprawić. Myślę, że Cami mi wybaczy i wróci do Londynu z naszą córeczką...
Ale żeby tak się stało, muszę ją najpierw przekonać o tym, że jestem niewinny... I nadal nie mam pojęcia, jaki sposób byłby najlepszy... Kiedy ja nadal myślałem i kombinowałem, kelnerka przyniosła moje zamówienie. Kiedy poczułem zapach kawy, w mojej głowie zrodził się pewien pomysł...


***

Jestem w stu procentach pewien, że to rozwiązanie jest najlepsze! Dopiłem resztkę zimnej już kawy, zostawiłem pieniądze na stoliku, zabrałem zapisaną z dwóch stron kartkę i opuściłem kawiarnię. Nie powiem, ale rozpierała mnie ogromna radość. Wiem, że taki gest, jak wyjaśnienie wszystkiego w liście, dla niektórych może wydawać się głupi czy nawet staromodny, ale ja mam świadomość, że na Camilę działają takie rzeczy... 
Wsiadłem do samochodu i wyruszyłem w drogę do mojego mieszkania. Położyłem kartkę na siedzeniu i skupiłem wzrok na drodze. Zostało mi do pokonania ostatnie skrzyżowanie i za pięć minut będę na miejscu. Niestety nie dane mi było osiągnięcie swojego celu. Kierowca pędzący z naprzeciwka z niewiadomych powodów stracił panowanie nad samochodem. Nie zdążyłem w porę zareagować. Poczułem silne uderzenie, a później była już tylko ciemność.

*Camila*

Od wyjścia Ashtona minęło co najmniej pół godziny. Przez ten czas moja ukochana córeczka nie
zamilkła nawet na chwilkę. Próbowałam wszystkiego. Śpiewałam, kołysałam, ale nic nie działało. Sama byłam na skraju wytrzymałości. W takich chwilach przybywał Ash i wpływał zbawiennie na Louie. Niestety tym razem nie mogę się nawet spodziewać czegoś takiego, dlatego muszę poradzić sobie sama.
- No już... Cichutko kochanie... - mój głos był tak przepełniony desperacją, że chyba to skłoniło moje maleństwo do natychmiastowego uciszenia... Miałam ochotę skakać z radości, ale oczywiście tego nie zrobiłam. Położyłam Louie w kołysce i zeszłam na dół, żeby przygotować dla niej mleko w razie gdyby się za chwilę obudziła. Kiedy przechodziłam obok salonu, w którym ciocia oglądała telewizję, dotarły do mnie słowa dziennikarki: "Kolejna tragedia w zespole One Direction". Zatrzymałam się jak wryta i zaczęłam nasłuchiwać. Niestety po chwili do moich uszu docierały dźwięki jakiejś dennej piosenki. Wpadłam do salonu jak burza, wyrwałam pilota z rąk cioci i wróciłam na poprzedni kanał.
"Do ślubu jednak nie doszło. Około godziny 15.00 na twitterze pojawił się filmik, w którym Caroline wszystko wyjaśnia. To jednak nie wszystko. Pomiędzy godziną 19.00 a 20.00 doszło do wypadku samochodowego, w którym najbardziej ucierpiał Harry Styles. Na chwilę obecną nie znamy bliższych szczegółów..." - dalsze słowa kobiety były dla mnie jednym wielkim bełkotem... Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. W gardle pojawiła się ogromna gula i nie byłam w stanie ruszyć żadną częścią mojego ciała. Mój mózg jakby się zatrzymał i przestał przekazywać informacje... Ten stan osłupienia trwał dobrych kilka minut. Dopiero ciocia przywróciła mnie do świata żywych.
- Cami, co ci jest? - spytała, a jej głos wyrażał zmartwienie i niepokój, jednak ja nie zwróciłam na to większej uwagi. Nie odpowiedziałam nawet na zadane przez nią pytanie.
Harry... Harry miał wypadek... Ja muszę jechać do Londynu. Ja... Muszę być teraz przy nim...
Pobiegłam na górę i szybko wrzuciłam do torebki kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Po chwili znów byłam na dole.
- Ciociu... Musisz coś dla mnie zrobić... Zaopiekuj się Louie... Tylko przez dzisiejszą noc... Jutro coś wymyślę i w jakiś sposób ją stąd zabiorę. - mówiłam niepewnie i sama do końca nie wiedziałam, czy kierowałam te słowa do cioci czy do siebie.
- Cam, co ty wygadujesz? Co ty w ogóle wyprawiasz?! - zadawała pytania w tempie karabinu maszynowego i widziałam, że jest przerażona. Musiałam wyjaśnić jej to wszystko, choć przyznam, że nie było mi to na rękę w zaistniałej sytuacji.
- Ten chłopak, który miał wypadek, to ojciec Louie... Muszę jechać do Londynu... Muszę być teraz
przy nim... - powtórzyłam moje myśli. Ubrałam się w biegu i w międzyczasie zadzwoniłam po taksówkę. Nie minęło dziesięć minut, a już siedziałam w czarnym aucie.
- Dobry wieczór. Dokąd panienka się wybiera o tak późnej porze? - przywitał mnie starszy pan z przyjemnym uśmiechem na twarzy. Nie powiem, dodało mi to odrobinę otuchy, ale mimo wszystko całą swoją uwagę skupiłam na rozmyślaniu o Harry'm.
- Dobry wieczór. - odparłam i podałam adres szpitala, który otrzymałam sms-em od Natt.
- To dość daleko i będzie panienkę sporo kosztowało... - powiedział lekko zdumiony taksówkarz.
- Ktoś bliski memu sercu miał wypadek i muszę jak najszybciej się tam znaleźć. Cena nie gra roli...
Mężczyzna kiwnął głową ze zrozumieniem i ruszył w stronę Londynu. Ja natomiast skupiłam swój wzrok na ciemności za oknem i znów zaczęłam rozmyślać.

2 godz. później

- Niech się pani nie martwi, wszystko się ułoży. - powiedział kierowca na pożegnanie przez otwartą szybę i odjechał, zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć. W każdym razie to był obecnie mój najmniejszy problem. Wbiegłam do budynku i od razu moje nozdrza wypełnił charakterystyczny zapach tego miejsca. Szpital zawsze mi się źle kojarzył... Śmierć mamy, przedwczesny poród... Nie są to jedne z najwspanialszych wspomnień mojego życia. Już miałam iść dalej korytarzem, kiedy zatrzymała mnie recepcjonistka.
- Dokąd się pani wybiera? - spytała tak oschle, że aż się wzdrygnęłam. Jej zimny głos przyprawiał mnie o dreszcze.
- Około godziny 20 został tu przywieziony chłopak. Miał wypadek. Chciałabym go zobaczyć... - powiedziałam nieśmiało.
- Czas wizyt skończył się już dawno temu. - odparła. Moje oczy wreszcie zaczęły napełniać się łzami. Nie powiem, ale długo wytrzymałam.
- Rozumiem, ale ja nie mogłam przyjechać wcześniej. Dzieliły mnie stąd dwie godziny drogi. Ja muszę do niego zajrzeć... - widziałam, że moja rozpacz sprawia, że kobieta z sekundy na sekundę coraz bardziej mięknie.
- Czy jest pani kimś z rodziny? - spytała, zupełnie innym, miłym i ciepłym głosem.
- To mój narzeczony, a zarazem ojciec mojej dwumiesięcznej córeczki. - odparłam. Wiem, że skłamałam, ale inaczej by mnie nie puściła, a tak spokojnie mogę wejść na górę.
Kiedy dotarłam pod salę Harry'ego, okazało się, że cała ta rozmowa nie miała racji bytu, gdyż jakimś
cudem chłopcy z zespołu mogli tu przebywać przez cały ten czas. Jako pierwszy zauważył mnie Niall. Natychmiast uwięził mnie w swoich silnych ramionach.
- Dobrze cię znów widzieć. - wyszeptał mi prosto do ucha, na co ja jeszcze bardziej się popłakałam. Fakt, że nie widziałam ich przez co najmniej pięć miesięcy, dobił mnie w tym momencie całkowicie.
 - Co z nim? Będzie żył? W jakim jest stanie? - nawet nie wiedziałam, kiedy zdążyłam wypowiedzieć te trzy pytania.
- Spokojnie Cam... Harry miał ogromne szczęście. To tylko rozcięty łuk brwiowy i lekki wstrząs mózgu. Wprawdzie poleży sobie przez trzy dni na obserwacji, ale później będzie zdrów jak ryba. - powiedział głosem o ton głośniejszym od szeptu, po czym pogłaskał mnie po plecach. Właśnie tego było mi trzeba. Wsparcia ze strony najbliższych, a nie ciągłych krzyków i przerażenia. Kiedy już przywitałam się należycie z każdym z chłopców, zostawiłam Niall'owi mój płaszcz i torebkę i weszłam na chwilę do sali Harry'ego. Leżał na łóżku, jego oczy były zamknięte,a wzdłuż brwi nad prawym okiem widniał biały opatrunek. Miałam wrażenie, że on znajduje się tu z mojej winy. Może gdybym dała mu to wyjaśnić, wszystko potoczyłoby się inaczej. Na przykład ustalilibyśmy dni,w  których mógłby widywać się z Louie, a ja nadal byłabym szczęśliwą narzeczoną Asha, ale
oczywiście nic z tych rzeczy nie mogło mieć miejsca, gdyż byliśmy zbytnio zdenerwowani.
Stałam tak i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Chwilę to trwało, ale kiedy już zdecydowałam się podejść do łóżka i usiąść na stołku obok, drzwi do sali się otworzyły i zza futryny wychynął Niall.
- Cam, ja wiem, że to nie jest najlepszy moment, ale ktoś do ciebie zadzwonił. Odebrałem, żeby powiedzieć, że jesteś zajęta, ale myślę, że to dosyć ważne.
Spojrzałam na niego krzywo. Wiedział, że potrzebuję teraz trochę czasu w samotności. Ale skoro był tego świadomy i mimo wszystko mi przerwał, to to połączenie rzeczywiście musiało być tego warte. Ale co byłoby w tej chwili aż tak istotne? Może coś stało się Louie?!
Na samą tą myśl szybko opuściłam salę i niemalże wyrwałam blondynowi telefon z ręki, nie patrząc nawet na wykonawcę połączenia.
- Słucham?! - zaczęłam dosyć nerwowo.
- Cam...
- Ciocia? Coś się stało Louie?! - przerwałam, kiedy tylko usłyszałam głos ciotki.
- Nie, z małą wszystko jest w porządku. - zapewniła mnie, jednak jej głos nadal pozostawał przepełniony smutkiem? Przygnębieniem?
O co chodzi?
- Cam... Bo Ashton... On... - zaczęła, urywając półsłówka. W słuchawce zapanowała długa cisza. - On nie żyje...
*********************************************************************************

Witaaajcie!!! Po kilku dniach braku Internetu w końcu go odzyskałam i mogę wstawiać Wam rozdziały samodzielnie... Chociaż szczerze mówiąc to ten publikuje z ogromnym bólem serca i łzami w oczach... Ja wiem, że Wy mnie znajdziecie i zabijecie... Jestem tego świadoma... Na Waszym miejscu sama bym tak postąpiła... Tak po prostu musiało być... Mam nadzieję, że to zrozumiecie...
Przed nami, a raczej Wami jeszcze jeden rozdział i epilog!!! Wreszcie będziecie mogli odetchnąć z ulgą po tej męczarni jaką było czytanie tego mojego fanfiction... :D Przepraszam, że ta notka jest taka którka i mało składna, ale sama jestem dość roztrzęsiona po tym rozdziale... Aha. Na samym końcu chciałabym wyrazić przeogromną wdzięczność skierowaną do Eragona aa, ponieważ gdyby nie ona to poprzednie rozdziały nie pojawiałyby się codziennie, ale też gdyby nie ona to nie poradziłabym sobie z napisaniem dwóch kolejnych . Dlatego też baaaardzo jej za to dziękuję, ale nie będę jej dedykować tego rozdziału z wiadomych dla niej powodów... :*

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie!!!

Aleksandra *o*

piątek, 28 sierpnia 2015

Rozdział trzydziesty piąty

*Narracja 3-osobowa*
Dni, które dla przyjaciółek miały być zbawienne, dla żadnej z nich nie przyniosły korzyści… Wprawdzie rozmawiały ze sobą i udawały, że nic się nie stało, jednak sytuacja pomiędzy nimi pozostawała napięta. Każda rozmyślała o tym, jak to wszystko naprawić, ale żadna nie wpadła na to, żeby jeszcze raz poruszyć ten temat i omówić go we względnym spokoju… Dlatego też dwudziestego dziewiątego grudnia dziewczyny rozstawały się z ulgą, a nie rozpaczą…
*Camila*
Dziś Sylwester… Nieprawdopodobne, że ten czas tak szybko leci… Wprawdzie nie wychodzimy z Ashtonem na żadną imprezę z wiadomych powodów, ale robimy takie rodzinne przyjęcie… Tym razem w willi ciotki… Wprawdzie mój tata się nie pojawi, a dziewczyny mają inne plany, to i tak wydaje mi się, że spędzę miło czas… Sam fakt, że będę w towarzystwie mojego narzeczonego wprawia mnie w bardzo dobry humor…
Z racji tego, że umówieni jesteśmy na dziewiętnastą, a jest za dziesięć trzynasta, postanowiłam chwilę poleniuchować, oglądając telewizję. Usiadłam na kanapie, włączyłam telewizor i zaczęłam przerzucać kanały. Kiedy już przebrnęłam przez całą serię programów dziecięcych, moim oczom ukazała się piątka chłopców z dobrze znanego mi zespołu. Oczywiście od razu przełączyłam na kolejny kanał, ale już po chwili wróciłam do poprzedniego… Ciekawość zawsze i wszędzie bierze górę… Szkoda tylko, że nie zawsze my dobrze na tym wychodzimy…
- Moi drodzy, to już ostatnie pytanie… - powiedziała prezenterka ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy – Dziś Sylwester, jak macie zamiar go spędzić?
Rozsądek podpowiadał mi, żebym wyłączyła telewizor, ale serce mówiło całkiem co innego… Moje oczy wpatrywały się tylko w jedną osobę… I kiedy mój umysł po długim i mozolnym zapominaniu tych zielonych oczu, tych kręconych, niemożliwych do ujarzmienia włosów, tego pięknego, szczerego uśmiechu, zaczął ponownie kodować wszystkie te cechy w mojej głowie, czułam jak z każdą chwilą moje serce znów się kruszy, a nawet zamienia w pył… Dlatego w momencie, gdy usłyszałam jego głos i wypowiedziane słowa „Ja i Caroline spędzamy tego Sylwestra wspólnie z jej rodziną”, nie wytrzymałam… Zerwałam się z kanapy z zamiarem rzucenia pilotem w telewizor, ale nie zdążyłam tego zrobić… Poczułam znajomy już, bardzo silny ból brzucha.  Nie zdołałam utrzymać się na nogach. Z głośnym jękiem osunęłam się na podłogę… Co było dalej? Nie mam zielonego pojęcia, bo od razu po tym straciłam przytomność…

***
Kiedy się obudziłam, znajdowałam się w całkiem nieznanym mi pomieszczeniu. Domyśliłam się jednak, że to jedna z sal szpitalnych… Jak tego dokonałam?? To nie było trudne… Pierwsze co rzuciło się w oczy, to biało – niebieska kolorystyka. Poza tym przy moim pierwszym świadomym wdechu poczułam charakterystyczny zapach drażniący moje nozdrza… Mimo tych „niedogodność” ogólnie czułam się lepiej…Ból brzucha nie był tak silny, chociaż… To trudne odczucie do opisania, ale skoro się już tego podjęłam to postaram się wytłumaczyć… No więc… Ten „ból – nie ból” co kilka minut wzbierał na sile, a później odpuszczał, ale tylko na parę chwil… I tak cały czas… Owszem, miałam już kiedyś podobną przygodę, ale tamtym razem nie zemdlałam… Teraz tak się stało i to mnie zaniepokoiło najbardziej… Rozejrzałam się po pomieszczeniu z nadzieją, że będzie przy mnie ktoś, kto zdoła mi jakoś wyjaśnić, co się ze mną dzieje. W sali, w której się znajdowałam, nie było innych pacjentów, za to obok mojego łóżka siedział zmartwiony Ashton i wpatrywał się w pustą przestrzeń…
- Co mi jest? – odezwałam się cichym, lekko zachrypniętym głosem. Nie trudziłam się pytaniami typu „gdzie ja jestem” czy „skąd się tutaj wzięłam”, gdyż jakby nie patrzeć, te informacje w tej chwili były wręcz zbędne… Spojrzałam pełnym niepewności wzrokiem na mojego narzeczonego… Wydał mi się teraz na jeszcze bardziej apatyczny… Co się dzieje?? Dlaczego nic nie odpowiada?  – Co z maleństwem? – spytałam coraz mniej pewna siebie… A on nadal milczał… Jakby w ogóle mnie nie słyszał… Miałam ochotę wstać i nim mocno potrząsnąć, tak żeby się ocknął, ale coś podpowiadało mi, iż każdy zbyt gwałtowny ruch może wywołać u mnie ten straszliwy ból, a tego nie chciałam doświadczyć… Poza tym uniemożliwiała mi to podłączona do mojego ciała kroplówka. Postanowiłam spróbować jeszcze raz. Zebrałam się w sobie i po raz kolejny zadałam pytanie tyle, że zwiększyłam siłę mojego głosu…
- Ashton co mi jest??
Udało się! Chłopak spojrzał na mnie ze skupieniem i po dłuższej chwili odparł…
- Cami… Hmm… Tylko spokojnie… - dlaczego on mi nie może powiedzieć tego od razu, tylko owija w bawełnę i jeszcze bardziej mnie stresuje… Z chwilą kiedy moje zdenerwowanie się nasiliło, aparatura obok mnie zaczęła szybciej pikać. Teraz przeraziłam się nie na żarty – Cam, uspokój się… i oddychaj głęboko… - nie miałam wyjścia… W zaistniałej sytuacji musiałam na razie zapomnieć o wyjaśnieniach… Zamknęłam oczy i powoli wciągałam powietrze nosem, a następnie wypuszczałam je przez usta… Po jakimś czasie ponownie usłyszałam głos Ashton’a.
- Nie wiem, czy to pamiętasz, ale zemdlałaś w domu… Twoja ciocia zadzwoniła po karetkę i przewieźli cię tutaj… Lekarze powiedzieli, że musiałaś się czymś zdenerwować, ale mimo wszystko postanowili zostawić cię w szpitalu na obserwacji, gdyż taka reakcja nie była jedną z najnormalniejszych. W dodatku masz nietypowo opuchnięte nogi, a nawet ręce…- w trakcie jego wypowiedzi zdążyłam otworzyć oczy i ujrzeć, jak z każdym słowem na jego twarzy pojawiają się kolejne minimalne zmarszczki, świadczące o tym, jak bardzo się martwi… Delikatnie położyłam swoją dłoń na jego ręce i uśmiechnęłam się… Szczerze mówiąc, z jednej strony kamień spadł mi z serca, ponieważ myślałam, że z moim dzieckiem jest coś nie tak, ale z drugiej… To nietypowe opuchnięcie i omdlenie, i obserwacje… Nie podoba mi się to… Mimo wszystko mam nadzieję, że w krótkim czasie to wszystko ustąpi i wypiszą mnie z powrotem do domu…        

*Narracja 3-osobowa*

Niestety tak się nie stało… Wprawdzie przez kolejne dwa dni u Camili nie działo się nic ciekawego ani podejrzanego… Jej stan nie uległ pogorszeniu ani polepszeniu… Ashton czuwał przy niej cały czas… W każdej wolnej chwili wpadała też ciotka… Ojciec Cam oraz jej przyjaciółki jak na razie nie zostali poinformowani, gdyż nikt nie chciał ich w żaden sposób denerwować i niepokoić… Jednak trzeciego dnia Camila poczuła się znacznie gorzej… Bóle brzucha, a raczej skurcze, były bardzo silne i regularne… Nie było mowy o jakiejś pomyłce… Rozpoczęła się akcja porodowa… Żadne leki, ani kroplówki nie spełniały już swojej roli… Lekarze w tamtej chwili byli bezradni. Decyzja o cesarskim cięciu została podjęta natychmiastowo…
Camila była przerażona… Ashton również… Owszem, starał się być opanowanym i wspierać Cam podczas przewożenia jej na salę porodową, ale głęboko w sercu trawiła go rozpacz, gdyż wiedział, że poród w szóstym miesiącu ciąży nie zawsze kończy się sukcesem… Te ukradkowe wymiany spojrzeń… Ten strach i niepewność widoczna na twarzach obojga… To wszystko działo się tak szybko… Nieuchronnie zbliżali się ku końcowi korytarza… Chłopak mocniej uścisnął dłoń swojej narzeczonej, spojrzał jej prosto w oczy, wypowiedział bezgłośnie dwa słowa: „Kocham cię” i dopiero wtedy był w stanie wypuścić jej drobną rękę… Lekarze wraz z jego ukochaną zniknęli za drzwiami… Minęła dłuższa chwila, zanim choć odrobinę odsunął się od przeszklonych drzwi z napisem „sala operacyjna”… Dopiero po upłynięciu dziesięciu minut, które dla niego były wiecznością, zaczął chodzić nerwowo po korytarzu… W tą i z powrotem, w tą i z powrotem…Czekał… Każda sekunda dłużyła mu się niemiłosiernie… W jego oczach kręciły się łzy… Jego wiara w to, że wszystko się uda była znikoma… Wiedział, że nawet jeśli poród się uda, to kolejne dni będą decydujące… Nawet nie zauważył, kiedy na tym samym korytarzu pojawiła się ciotka Cam, jej ojciec, a także Natt i Mandy… Jednak ich przybycie niczego nie zmieniło… A przynajmniej nie na lepsze… Wszyscy byli przejęci trwogą o Cami i jej maleństwo… Wszyscy przesyłali sobie pełne współczucia spojrzenia, ale nikt się nie odzywał… Milczenie w tamtej chwili było według nich najstosowniejsze…
Po czterdziestu pięciu minutach z sali wyszła pielęgniarka… Na jej twarzy widniał delikatny uśmiech. Wszyscy stanęli jak na komendę i czekali na to, co ma im do powiedzenia… Kobieta spokojnym głosem oznajmiła, iż Camila urodziła zdrową dziewczynkę… Wszyscy wiedzieli, że to jest zbyt piękne, więc kiedy dowiedzieli się, że wprawdzie maleństwo było zdrowe, ale ważyło zaledwie 850 gram i od razu po wykonaniu wszystkich potrzebnych badań musiało znaleźć się w inkubatorze, nie byli jakoś specjalnie zaskoczeni… Zaniepokoiło ich natomiast to, że pielęgniarka nie wspomniała nic o Cam… Na szczęście nie musieli długo czekać… Po kilku minutach mieli okazję ujrzeć, jak maleństwo przewożone jest na całkiem inne piętro… Zaraz za nim jechała jego mama cała we łzach… Nikt do końca nie wiedział, czy były to łzy wzruszenia czy wręcz przeciwnie… W każdym razie kiedy Camila znalazła się już w swojej sali wykończona wszystkimi przeżyciami i myślami kotłującymi się w jej głowie, zasnęła.

*Camila*

Nastał kolejny dzień… W momencie kiedy tylko się przebudziłam, oznajmiłam, że jak najszybciej muszę się znaleźć przy mojej córeczce. Nikt nie sprzeciwił się w żaden sposób… Razem z Ashton’em pojechaliśmy windą na drugie piętro, gdzie znajdował się oddział intensywnej terapii… To, co zobaczyłam na tamtej sali, było dla mnie czymś nie do wyobrażenia… Dookoła stały różne maszyny, które co jakiś czas wydobywały z siebie cichsze lub głośniejsze piknięcia… Na mikroskopijnej nóżce mojej córeczki paliła się jakaś czerwona lampka… Leżała tam malusieńka, nagusieńka, taka bezbronna… Pod jej niemal przezroczystą skórą widoczne było każde najmniejsze naczynko krwionośne… W tamtej chwili załamałam się jeszcze bardziej… Wczoraj pod wpływem leków i narkozy to wszystko nie docierało do mnie tak wyraźnie… Teraz, kiedy widziałam ją na tle tej całej aparatury, robiło mi się słabo… Najgorszy był fakt, że ten stan „zawdzięcza” tylko i wyłącznie swojej matce, która nie potrafiła zadbać o jej bezpieczeństwo od samego początku… Już od pierwszego miesiąca ją narażałam… Imprezy, głodówki i tego typu sprawy… A później?? Cały czas jakiś stres, jakieś nerwy… Przecież lekarz przy każdej comiesięcznej wizycie powtarzał, żebym w żadnym wypadku się nie denerwowała… Jakim cudem to ja zostałam obdarzona darem macierzyństwa… Tak wiele kobiet marzy o tym, żeby mieć dzieci, a ja… Ja tego nie doceniłam… Nieświadomie wsparłam się o ramię Ashton’a i zaczęłam rozpaczliwie płakać… Chłopak objął mnie swoimi silnymi ramionami i mocno do siebie przytulił…
- Ash… To wszystko moja wina… To wszystko przeze mnie… - zdołałam wyjąkać te dwa zdania pomiędzy kolejnymi szlochami… On rozluźnił uścisk, położył jedną dłoń na moim podbródku i uniósł moją głowę w taki sposób, że spojrzałam mu prosto w oczy…
- Camila, nie możesz tak mówić… Tak po prostu miało być… Nie możesz się teraz załamać… To, że nie od początku poczuwałaś się do macierzyństwa nie oznacza, że jesteś wyrodną matką… Właśnie teraz masz okazję pokazać, jak bardzo kochasz swoją córkę… - po tych słowach otarł moje łzy i złożył na moich ustach delikatny pocałunek. Jego wypowiedź dała mi nadzieję… Teraz pozostaje mi tylko modlić się o to, aby moje maleństwo rozwijało się jak najlepiej, żeby mogło opuścić szpital jak najszybciej… Obiecałam sobie, że będę najlepszą mamą na świecie… Będę rozpieszczała moją córeczkę i wynagrodzę jej wszystkie krzywdy z mojej strony…

***
Narracja 3-osobowa

Kolejne dni mijały powoli i monotonnie… Camila spędzała je przed salą swojej córeczki - Louise Erin… Ashton dotrzymywał jej towarzystwa przez cały czas… Tata i przyjaciółki wrócili do Londynu z myślą, że przyjadą, kiedy cała sytuacja się ustabilizuje i Camila wraz ze swoją córeczką wróci do domu… Na szczęście modlitwy Cam były wysłuchiwane… Louie rozwijała się zdumiewająco szybko… Po dwóch tygodniach lekarze stwierdzili, że może opuścić inkubator… Jednak zanim znalazła się w swoim domku we własnym łóżeczku, minęło kolejne czternaście dni i to też na prośbę cioci Becky, która ręczyła, że jako pielęgniarka zapewni najlepszą opiekę swojej bratanicy i jej córce… Tak o to po całym miesiącu spędzonym wśród lekarzy, kroplówek, badań i szczepień, nareszcie wróciły do domu... Nie da się opisać tego ogólnego szczęścia… Świadomość, że teraz będzie już tylko lepiej, napawała wszystkich ogromnym optymizmem… Wtedy zaczęły się liczne odwiedziny „teściów”, przyjaciółek oraz taty Cami… W normalnych okolicznościach może delikatnie by ją to denerwowało, ale w zaistniałej sytuacji rozumiała ich i cieszyła się razem z nimi… W końcu to, że Louie żyje i ma się dobrze, było jak prawdziwy cud…